Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   71   —

uczta udała się, jak to zresztą stwierdzał „Głos cudeński“ w obszernej wzmiance reklamowej, także słono zapłaconej.
Nazajutrz rano Szaropolski pojechał do fabryki dorożką, gdyż zastrajkowali tramwajarze. Zato w swojej fabryce znalazł pociechę: robotnikom praca paliła się w ręku i dziękowali mu szczerze za wczorajszą ucztę w fabryce, przy której nabrali doskonałego usposobienia dla właściciela i dyrektora. Jeszcze przez dobę odczuwał Edwin dumę nietylko z tytułu fabrykanta mydła, lecz obywatela, który potrafił w zamęcie ogólnym stworzyć ognisko normalnej pracy, ku zadowoleniu swojemu i robotników.
Nazajutrz zimowe słońce wstało podobno gdzieś za rogatką Cudna, ale przepadło zaraz w nieznośnej pogodzie, zamorusancj mgłą i błotem, ciemnej już od rana. Szaropolski dojeżdżał do swej fabryki nie ochoczo, przygnębiony złem przeczuciem. W istocie spostrzegł już z oddalenia, że fabryka była nieczynna; ani dymu z komina, ani lubego pochrzęstu maszyn i krzątania się robotników. Wszedł śpiesznie do kancelarji i zastał w niej jakiegoś antypatycznego draba, w czapce na głowie, rozwalonego na krześle, w oczekiwaniu.
— Czego pan tu chce? — spytał szorstko Szaropolski.