Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   257   —

je się nawet, że już powróciły skowronki... Słyszysz? — —
W powietrzu trylowało coś ku górze, bardziej uchwytne wyobraźnią, niż okiem i uchem.
— Zdaje się, że skowronki. — —
— Teraz się nic gniewasz, zatwardziały techniku, żem cię wyprowadził w pole, w ten dzień Matki Boskiej Odżywnej?
— Tak; to mi prawdziwe święto.
Ruszyli jednak wkrótce z miejsca, bo Edwin nie mógł długo trwać w kontemplacji.
— Mamy dzisiaj czas — rzekł Joachim — chcesz? obejdziemy naszą granicę z tej strony?
— I owszem.
Poszli zatem szosą; minęli pólka chłopskie, a zeszli dopiero w głąb krainy po miedzy granicznej dworskiego obszaru, w tem miejscu łąkowego. Łąka była mniej wiosenna, niż pola uprawne, przeto smutniejsza, ale dotykała do rzadkiego na tej równinie pagórka, uwieńczonego sosnowym zagajem. Do tego krańca doszli Szaropolscy milcząc, bo przebierali nogami suchszą drogę po wilgotnej łące, — aż stanęli na pagórku, pod rozpachnioną już choiną. Stąd przejrzeć można było wygodnie obszar dworski.
Łąka ostrzem tylko trójkąta dotykała pagórka; graniczył z nią duży łan zasiany żytem iż do szosy; leżały za nią mniej więcej geome-