Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   254   —

dać było wieżę kościelną — i od Znojna ku wieży ciągnęły kupki wiejskiego ludu, przybranego odświętnie. Szaropolscy oparli się o płot przegonu wyciągnięty w jednem miejscu blisko szosy i czynili przegląd.
Mężczyźni szli już wiosennie, w sukmanach czarnych, lub białych, czasem rozpiętych i odsłaniających lejbiki ciemne, przystrojone czerwono, i pasiaste portki; nosili kapelusze stożkowate, małe, otoczone pasmami jaskrawych i złocistych tasiemek. — Kobiety wszystkie porzuciły już kożuszki, szły w bardzo obcisłych spencerkach, suto bursztynem i paciorkami ubranych; głowy miały w szalinówkach pawich, ciałowych, białych z kolorowemi różami, kiecki zaś pasiaste z przeważającym szerokim pasem pomarańczowym między promieniami wielobarwnych prążek. Takie same zapaski obciążały im biodra, a niejednej ramiona, albo i głowę, zarzucone dla ciepła. Szło to wszystko tęgo, raźnie, bez wilczych zamysłów w oczach. Niektórzy mężczyźni z ludu kłaniali się uprzejmie „dziedzicom“, którzy im wzajemnie oddawali ukłony.
— Inni tu ludzie, niż w Cudnie — zauważył Edwin z pogodnym uśmiechem.
— I lepsi — dodał Joachim — egoiści — tak — ale nie wrogowie innych klas społecznych. Polacy przynajmniej...