Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   252   —

i usta ludzkie chwytały smaki przedziwne słodkich lodów. Tak pachnęła roztapiana z zamrozów ziemia.
Przed domem, u końca schodów od bocznego wyjścia siedziała dziewczyna, ustrojona w jaskrawe, świąteczne szatki i patrzyła w ziemię, zazielenioną mchem nowym.
— Co ty tu robisz, Józiu? — zapytał Joachim łagodnie, bo dziewczyna była młoda, ładna i płochliwa.
— A nic — patrzę, jak robaczki wychodzą odżywione. — —
— Nie idziesz na mszę?
— Dzisiaj Stefka ma wychodne; ja zostaję przy domu.
Wolałaby zapewne wstąpić w korowód, ciągnący towarzysko do kościoła. Ale witanie robaczków zajmowało ją filozoficzniej.
Weszli na okólnik folwarczny, pachnący znów inaczej, zawiędłem przeszłorocznem sianem i dobrą wonią przewianego nawozu. Cicho tam było — ledwie kto łaził — nudziło się na podwórzu kilku nieczynnym wozom — pod okapem stodoły stał szereg pługów przewróconych, łyskając ozorami lemieszów, świeżo przetartych ziemią.
— Jak z parobkami, stryju?
— Można powiedzieć, że połowa pracuje normalnie, a druga byle zbyć, albo i zupełnie źle.