Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Antoś. Jakież to?
Maksym. Co ci o nich mówić, panie żołnierzu, kiedyś nigdy w górach nie bywał.
Antoś. Jam nie bywał? Ach?
Maksym. Co to ci?
Antoś. Nic, bracie! Pokazałeś głodnemu kawałek chleba i nie chcesz się z nim podzielić. Dawnoż byłeś w górach?
Maksym. O! już dawno. Pięknież tam i wesoło!
Antoś. Zdrowo i swobodnie.
Maksym. Kiedy stoisz w dolinie, gdzie rzeka szumi i skacze po kamieniach, zdaje ci się, że ich tylko tyle, ile lasu, którym obrosły ich boki. Ale wyjdźno cokolwiek wyżej, aż tu z jednej góry wyrasta druga; wydrapaj się jeszcze dalej, aż tam trzecia i czwarta podnosi jedna na drugiej ogromne plecy; a wleź na sam wierzchołek Krętej[1] i popatrz wtenczas przed siebie na Czarną...
Antoś rzuca karabin i chwyta go obiema rękami. Co? co? kto ty jesteś? twój głos mi znajomy.
Maksym. Ja cieśla z Berezówki — oto i mój instrument. Pokazuje mu topór.
Antoś. O! znam się z nim; zręczny — prawie taki, jak mój był niegdyś. Na! weź go sobie; idź z Bogiem i nie kuś mnie. Gdybym nie wiedział, gdzie jestem, gdyby mnie ten biały mundur nie cisnął i ten karabin koło mnie nie błyskał, zdawałoby mi się, żem niedaleko od rodziny, tak znajomym głosem przemówiłeś do mego serca. Rzuca mu topór pod nogi. Idź sobie, stary, nie rozdrażniaj mnie, moje piersi i tak poranione. Zakrywa sobie oczy, tymczasem Prakseda podchodzi i staje przed nim.

Maksym właściwym sobie głosem. Dlaczegóż myślisz, że sam tylko pamiętasz o rodzinie, a ona o tobie za-

  1. Wierzchołek górski w Karpatach wschodnich.