Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naprzód i napowrót tam, gdzie cię postawią, i pilnuj pańskiego dobra, póki cię nie zmienią. Cicho! ktoś się przybliża. Woła głośno. Kto idzie?
Maksym podchodzi zwolna, zmieniwszy głos. Swój, panie żołnierzu! Dobry wieczór. Prędkiej zmiany życzymy.
Antoś. Dziękuję. — Dlaczego tu idziecie po nocy? Tędy żadnej drogi niema.
Maksym. Mówili, że koło magazynów droga do Berezówki.
Antoś. Nieprawdę wam powiedzieli. Idźcie sobie z Bogiem napowrót. Tu nie wolno chodzić o tej porze.
Maksym. Ta, nie tacy, jak my, panie żołnierzu, robią to, czego nie wolno; jedni niechcący, jak ja teraz, a drudzy umyślnie. Wam nie straszno czuwać samemu na takiem pustem miejscu?
Antoś. Cóżbym to ja był za żołnierz, żeby mi było straszno.
Maksym. Zapewne przystaliście do żołnierzów z ochoty. Niemcy umieją jej dodawać. Ja to sam wiem dobrze.
Antoś. Czyś służył?
Maksym. Oj! służyłem, i z tym przyjacielem pokazuje karabin znam się doskonale.
Antoś. Jeśli tak, to wiesz, że na stanowisku gawęda nie pozwala się.
Maksym. Na odwachu, prawda; ale na oddalonem stanowisku i nie w czasie wojny czemuż nie pogadać, jeśli podejdzie dobry człowiek, bywalec, dawny wojak, co widział góry i doliny, pola i lasy, i nad morzem bywał. Trzy godziny przestać samemu, daj go katu! ja wiem, jak to długo.
Antoś opierając się na karabinie. Jakieżeś to góry widział?
Maksym. Eh! jakich nie widziałem, zapytaj. Kat je tam spamięta, jak się nazywają. Jedne tylko zostały mi w pamięci.