Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

środku izby, Gronovius wyszedł naprzód.
— Chcę z wami pomówić na osobności. Wskazał na drzwi lochu, do którego on, syn i Gronovius weszli. Duran stanął na wschodkach.
— Wiecie kto od was wyszedł? rzekł Czuryło nie dobrze pokrywając niepokój, którego doznawał w tem miejscu dla niego straszliwem.
— To do was nie należy.
— Owszem za tem idę.
— W tem tajemnicy nie ma, Sołomerecki był u was.
— Być może, ja osób nie znam, nie wiem.
— Pytał was o bratanka.
— Nie pamiętam.
— Daliście mu flaszeczkę, którą wychodząc zgubił.
Gronovius pomięszał się niewymownie na widok bańki, zabełkotał, wstał i rzucił wejrzenie ku Duranowi.
— Ta bańka, mówił stary dalej, zawiera truciznę dla bratanka.
— Nie wiem, ona nie odemnie.
— O tem się później przekonamy, mówił Czuryło usiłując udawać odwagę, której mu wielce brakło.
— Ale czego wy chcecie od nas, zapytał poważnie Gronovius. Jeśli straszyć, uprzedzam was, że mnie się lękają, a ja się nikogo nie boję.
— Być może, jednak. Pozwólcie mi ułożyć się z wami.
— O co chcecie, ale mi nie groźcie.
— Powiedźcie mi czego od was chciał ten co wyszedł?
— Wszak wiecie.
— Domyślam się tylko.
— Domyślacie się może słusznie.
— Powiedzieliście mu gdzie jest bratanek?
— Powiedzieliśmy o co pytał. Dajcie nam tę bańkę —