Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I zmierzył go wzrokiem tak wzgardliwym, że Czuryło, kładąc rękę na szabli, postąpił z ściśnionemi zęby ku księciu jakby go chciał wyzywać lub porwać się nawet na niego.
Ojciec pohamował syna i odwodząc za rękę, rzekł:
— W. ks. Mość chcesz więc koniecznie czyjejś krwi?
— Was wszystkich gdyby można! wykrzyknął Sołomerecki, godnych wspólników mojej miłej pani siostry. Tak krwi, chłosty do krwi.
I silnie trzaskając drzwiami wyszedł rzuciwszy na księżnę wejrzenie gniewu, pogardy i pogróżek pełne.
Czuryło chciał się rzucić za nim, ale go księżna wstrzymała płacząc.
— O! niech idzie, niech idzie, nie wstrzymujcie go, dajcie mu pokój. Nie pozbawiajcie mnie ostatnich przyjaciół. On i was gotów — Brat! brat! dodała, a! czemuż przynajmniej nie obcy!!
W tej chwili rydwan księcia przesunął się mimo okien, a on wyglądając z niego, rzucił jeszcze okiem na siedzącą u okna Annę. Zadrżała spotkawszy groźne jego wejrzenie i znowu mocniej płakała.
— Ale zkąd-że wiedzieć może! rzekł niespokojnie stary, to przechodzi moje pojęcie. Wszystko tak ułożone było tajemnie, tak ostrożnie, ludzie użyci...
— Wydać musieli.
— To być nie może, zawołał stary, ale, dla wszystkiego pójdę się dowiedzieć. Jeźli książę wie cokolwiek, potrafiemy na to poradzić, przeniesiemy go gdzieindziej, aż papiery nadejdą z Rzymu przez nuncjaturę żądane, wedle obietnicy pana kasztelana.
— To nic nie pomoże, odparła Anna, czyż nie widzicie, że nic go nie przekona, że przekonany nawet,