Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wali to porwanie! wiem, wiem! Poznaję was z opisu.
Księżna milczała, młody Czuryło za ojca i nią zastawił się.
— Pozwolisz sobie W. ks. Mość odpowiedzieć, rzekł, że są warunki, nad których przyjęcie lepsza jeszcze śmierć.
— Do was nie mówię, krzyknął Sołomerecki.
— Ale ja mówię do was! zawołał płomieniejąc szlachcic.
— Kto jesteście? spytał porywczo.
— Kto? szlachcic równy wam kniaziu.
— Równy mnie?
— A może lepszy! dodał gorżko Czuryło, bo na niczyje nie czychałem życie, a swoje nastawić gotowem.
— M. księżno, burząc się wołał książę, czy długo słudzy wasi będą mnie bezcześcić?
— Słudzy! ja niczyim sługą nie jestem.
— A któż, kto jesteś? wpatrując się szydersko rzekł Sołomerecki, może ulubieniec ks. Jejmości? I zaśmiał się szatańsko, bo postrzegł, że Czuryło i Anna oboje się pomięszali.
— O! to niegodne! nieludzkie! prześladować słabą kobietę, zawołała, nachodzić jej dom i urągać nieszczęściu bezbronnej.
— Bezbronnej! nie, rzekł Czuryło, W. ks. Mość uczyniłeś mi cześć nazywając ulubieńcem. Nie zasłużyłem na to imie, bom prawie nieznajomy, ale pragnę jeźli nie ulubieńcem, stanąć przynajmniej obrońcą.
— Przeciw mnie! zaśmiał się dumnie, prostując Sołomerecki, przeciw mnie!!
— Przeciw W. ks. Mości.
— Chyba przeciw sługom moim, równym a może lepszym od ciebie!