Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dawno?
— Latam nawet pogubił, odrzekł smutnie Czuryło, kilkanaście. Byłem potem w Budżaku, w Konstantynopolu, Adrjanopolu, więźniem na łańcuchu u ławy galery, w pracy, w poniewierce, w chorobach; uciekający, łapany, bity jak zwierz, pogardzony jako zwierze. Nareszcie dostawszy się na pogranicze nad Kodymą uciekłem.
— Z kim byliście nad Dniestrem, na tej wyprawie? spytała hamując się Anna.
Stary Czuryło poglądał to na syna, to na księżnę, serce mu biło młotem, jak dawno już, jak za młodych lat, oczekiwał rozwiązania z niepokojem i trwogą.
— Z księciem panem.
— Z moim mężem? spytała rumieniąc się Anna.
— Tak jest.
Znowu rzuciła nań wejrzenie, silne, pełne zapytań i nadziei. Czuryło ledwie mógł się pohamować.
— Gdzieście mieszkali wprzódy? na Podolu mówicie, ale w której stronie?
— Nie daleko Winnicy, rzekł Czuryło.
Anna zapominając się zupełnie ze łzami w oczach, drżąca, poczęła się w niego wpatrywać, i z krzykiem zawołała zrywając się z siedzenia:
— To on! to on!
Naówczas szczęśliwy tym dowodem niespodziewanej pamięci, Czuryło rzucił się przed nią na kolana, ale słowa wymówić nie mógł, płakał, Anna padła na krzesło we łzach cała.
Stary nie wiedział co począć.
— Tak to ja, to ja jestem, rzekł nareszcie Nadbożanin, i niech dzięki będą W. ks. Mości, żeście starego sługę swego poznali. Ta chwila nagrodziła mi niewolę