Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawdę rzekłszy — zgoda, pomówmy ono o warunki, a tymczasem niech dadzą piwa. I on prawda kazał dać piwa, ale sam nie pił. Cóż się tedy dzieje? proponuje mi, razem z innemi trzema szlachtą, porwać pewnego chłopczyka.
Sołomerecki zerwał się z ławy i powstał.
— Co to jest W. ks. Mości, może wody? albo piwa? spytał szlachcic.
— Nic to, nic, mówcie dalej, rzekł książę miarkując się i siadając, bardzo ciekawa jakaś historja.
— Istotnie, nie pochlebiając sobie, rzekłszy prawdę.
— Ale dalej.
— Idę dalej M. książe, porwać mówi chłopczyka, żaczka czy tam co, i uwieść w pewne miejsce. Ja mówię, a co za to? On mi to to, to owo, nareszcie umówiliśmy się o miejsce, czas i warunki. I prawda kazał dać znowu piwa, którego nie pił, tylko ja. Nazajutrz, w samą noc Bożego Narodzenia.
— Z wilii na pierwszy dzień? spytał nie mogąc się pohamować książę.
— Tak, tak, porwaliśmy go i uwieźli.
— Dokąd?
— Proszę tylko słuchać! Chłopiec z początku się komosił, ale ten szlachcic coś mu powiedział i tak udobruchał że pojechał. A trzeba W. ks. Mości wiedzieć, że to nie lada chłopię! Wielkiego rodu. I myśmy go uwieźli od jakiegoś prześladowania jak powiadali.
— Ale gdzieżeście go uwieźli? rzekł książe.
— W tem, Arkan M. książe.
— A za garniec miodu powiesz mi? rzekł pogardliwie książe.
Szlachcic się obruszył niesłychanie.