Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sam codzień wypytywał o zatrudnienia, sam częstokroć naglądał nawet na niego.
— Będzie z niego człowiek, mówił do Grydy
— Pan wojewoda łagodnością swoją go psujesz, odpowiadał marszałek. Żeby to tak na moją wolę go dać, dopiero bym go wykrzesał!
— Cóżbyś zrobił? — spytał Sapieha.
— Siekłbym bez litości!
— Gdyby cię nie wstrzymywać, rzekł śmiejąc się ukradkiem wojewoda.
— Dopierobym ich wytresował! ale tą łagodnością. I kiwnął głową.
— Gubię ich? nie prawdaż? spytał Sapieha.
— Tego J. W. Panie nie powiem, ale to człowieka miękczy, a mężczyzna powinien być jak kamień.
— Jak ty jesteś?
— Nie pochlebiając sobie.
— Straszliwie się ciebie boją twoi podwładni.
— Drżą na widok! zawołał Gryda. O! bo wiedzą że nie daruję! Już co moje serce, to się z zajęczem nie bratało, nie skobieciło.
Wojewoda, który wiedział jakę to przyjemność sprawia roli Grydzie, gdy się chwali z twardości i srogości charakteru swego, dał mu pokój.
Nie będziemy opisywali dłużej pobytu kilkomiesięcznego Stanisława Sołomereckiego na dworze Sapiehy. Wiele on na nim zyskał ze wszystkich względów pod okiem wojewody. Brakujących mu najbardziej rycerskich obyczajów tu nabył; a chociaż umiał bardzo nie wiele, Sapieha nie uznał potrzebnem, aby się uczył więcej.
On powiadał zawsze: