Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

porwać się na nogi, gdy płowy napastnik już go pochwycił. Walka w tej ciasnej jamie, w której o ostre zewsząd kamienie się tłukli co chwila, tarzając po odartych ścierwach wilczycy i owcy i po wyschłych kościach, walka była okropna i zajadła. Nareszcie schwyciwszy wilka za gardło, pomimo szamotania jego, zdusił Nadbożanin i sam upadł nań wysilony do ostatka. Więcej potłuczony i podrapany, niż ranny, dzięki skórom któremi się świeżo okrył, po godzinnym spoczynku jął się do odarcia wilka. Dzień był wielki, mróz silny, światło dniowe wpadało do jamy przerażające, straszne, bo co chwila zdradzić mogące. Chadżi-Dere, wieś turecka, której w początku nie postrzegł zbiegły, była tak blisko, że głosy mieszkańców dochodziły ukrytego, ryk bydła i beczenie owiec słychać było. Dzień wydał mn się śmiertelnie długi, a zasnąć już nie potrafił, chociaż teraz mógł być bezpieczniejszym od wilków stepowych, gdy się sąsiednia wioska rozbudzać zaczęła.
Nad wieczorem wzdrygnął się szlachcic słysząc zbliżające coraz wyraźniejsze a wyraźniejsze głosy ludzkie i szczekanie psa. Głosy to były dziecięce, swawolne, wesołe. Zastanowiły się niedaleko od pieczary i żywo, tłumne dochodziły wyraźnie uszu ukrytego zbiega. Pies zawył, on usłyszał tupanie blisko, potem ujrzał łeb psa i oczy iskrzące w otworze.
Pomimo nawoływań dzieci, pies uporczywie szczekał na wilcze ścierwa i na człowieka, którego napadł, aż zwabił swawolących do siebie.
Śmielszy, starszy Tatarzyn lat około dziewięciu, wpół nagi pomimo mrozu, kawałkiem kożucha tylko osłoniony, zajrzał, krzyknął i począł wołać towarzy-