Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jem wykwintnie ubranego, siwego już i dobrze podstarzałego, obok świeżej i młodej małżonki.
Była to, jakieśmy rzekli wyżej, trzecia już żona kasztelana, Mniszchówna z domu, lat ledwie podówczas dwadzieścia licząca. Bogata, strojna, siedziała z mężem panem u stołu, na którym ostatnie kasztelana dziecię bawiło się wielkiem piórem strusiem.
Stary kasztelan z uśmiechem poglądał na tę latorośl swego domu, a w jego wejrzeniu znać było dumy o przyszłości dziecięcia.
Księżna oznajmiona weszła.
— Cóż sprowadza miłą W. ks. Mość u mnie przytomność? spytał kasztelan.
— Szczęśliwy traf i prośba, odpowiedziała Anna.
— Bardzom rad, jeżeli jej w czem usłużyć potrafię, odparł kasztelan, mam bowiem na sumieniu zawiedzione W. ks. M. nadzieje względem dziecięcia, któregom się opieki podjął.
— Nic się złego nie stało, moi to przyjaciele z Krakowa go wywieźli potajemnie, bez mojej wiadomości, obawiając się napaści księcia.
— Doprawdy? I gdzie się dziecię znajduje?
— Na dworze Fryderyka Sapiehy.
Firlej zagryzł usta trochę nie rad, ale prędko wracając do grzeczności uprzedniej i uśmiechu, spytał:
— W czemże W. ks. Mości użytecznym jeszcze być mogę?
— Cała moja nadzieja na was, papiery o które starałam się przez nuncjaturę już są w mojem ręku.
— Jakto? ktoś skuteczniej odemnie wyjednał je?
— Nie, oryginalne papiery ks. Hausera znalazły się dziwnym trafem. Towarzysz niewoli jego w Turcji,