Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nić, starał się ukryć dziedziczkę wielkich majętności, które lękał się dla domu swego ujrzeć straconemi. Tutaj zaś w pustym prawie dla napadów tatarskich kraju, gdzie bogaci właściciele lękali się przemieszkiwać i jakiemikolwiek dochody kontentując, spuszczali je na rządców co się odważyli wziąść na się obowiązek ciężki władania dobrami; tutaj nie było kogo lękać się księciu. Wprawdzie smutnie, samotnie, dziko rosła synowa przyszła, ale bezpiecznie za to. Nie obawiał się bowiem najmniej książę Tatarów, raz że zameczek jakkolwiek mały, był obronny i nie do wzięcia, dobrze osadzony, w działa, prochy i kule zawsze zaopatrzony: powtóre że Tatarzy rzadko miewali czas o zamki się kusić. W wielkich tylko wyprawach i to na krótko czasem próbowali szczęścia, a jeśli od razu nie zdobyli, odstępywali.
Tu zaś dla niezamarzłej rzeki, stromych wałów i czujnej straży, niespodziane pochwycenie było prawie niepodobnem.
Biedna sierota, z starszą od siebie nieco Agatką, dziewczyną wiejską do usług dworskich wziętą, z ochmistrzynią Janową i kilką sługami, smutnie najweselszy wiek pędziła. Kilka razy jak burza przeszli mimo zamku Tatarzy i widziała ich z zamkowej baszty sypiących się szarańczą na puste, wyludnione wcześnie sioła, widziała bezsilnie oskakujących wały, rzucających strzały do bramy dla wystraszenia oblężonych, podnoszących na żerdziach skrwawione głowy pobitych ludzi. Jedno to tylko przerywało smutnie, powolnie wlokące się godziny jak siostry rodzone, jak bliźnięta do siebie podobne. — Po przerażeniu, po pogromie, przebiegali często nazad Tatarzy (jeśli co zwyklej