Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

staliśmy już nikogo w niej krom owej baby, którą zabraliśmy z sobą.
Szlachcic ten dał mi brata swego, aby mię odprowadził do noclegu, gdzie ludzie moi byli na drugiej drodze, pożyczył płaszcza swego, kalety, czapki, szpady i puinału. Trafiłem przecie na zafrasowane sługi tegoż dnia, to tylko com miał przy sobie straciwszy, owemu przewodnikowi memu okazując wdzięczność, wedle możności obdarowawszy go[1].“
— Co? już koniec? spytał jasnowłosy.
— Koniec.
— A ja bym do wieczora był słuchał.
Dwaj piszący ruszyli ramionami.
— Co za szkoda, żem tam z nim być nie mógł!
— Żeby jak Celjusz utonąć?
— O! ba, nie dałbym się wodzie, jestem lekki.
— A potem co ma wisieć —
Wszyscy poczęli się mocno śmiać, gdy w tem drzwi się otwarły i dwie osoby weszły do sali.





  1. Żadne z tych zdarzeń ani szczegółów nie jest zmyślone, wszystko do słowa prawie z Paprockiego.