Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wchodzę w wodę po pas. Była to rzeczka, jak to w tym kraju nie rzadko, otoczona skałami, co się nad nią powychylały w różne strony. Spojrzę do koła dokądby się tu schronić, Bóg mi dał dopatrzeć otworu w skale nad wodą, do którego przystępu nie było, tylko przez nią. Ja tam co prędzej wcisnąłem się skuliwszy i przycichłem.
Nie minęło ćwierć godziny, słyszę hałas u brzega za sobą, pocznę mimowoli drżeć od strachu i zimna, bom był bez wszelkiej broni. Widzę światło padające na wodę, a owi zbirowie z pochodniami klnąc idą, szukają mnie wszędy śladem. Myślę, jakoś mnie Boże uchował nie raz, uchowaj i teraz — pocznę się modlić w duchu. A tak zrządzeniem Bożem poszukawszy mnie chwilę, odeszli znowu. Tu dopiero przekonałem się jawnie że szło o moje gardło.
Było już dobrze potem w noc, począłem z mojej tej dziury wyłazić nazad i biedz drogą w tył, kędym przyjechał. Księżyc świecił jasno, tom też musiał krzakami się przedzierać, aby mnie goniąc nie zobaczyli; późno już w noc, nad dzień, ujrzałem na drodze kawalkatę w kilka koni i mułów, kolass i ludzi, którzy byli przededniem wstawszy w drogę się wybrali. Wyjdę ku nim kwapiąc się, a ten co jechał szlachcic jakiś z żoną zawoła na mnie.
Ja do niego — pyta co za przyczyna żem tak odarty? pocznę mu opowiadać przygodę moją i zdawać sprawę o wszystkiem. Dał mi zaraz ów szlachcic konia, zsadziwszy sługę swego i jechaliśmy razem do tej chałupki. Po drodze wstąpiliśmy do wioski, która była w górach niedaleko, aby z sobą wziąść ludzi dla pojmania złoczyńców, ale przybywszy na miejsce nie za-