Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Boże i jakiego życia, najśliczniejszego, najweselszego. Co mi potem z bogactw, z dostatku i złotego łańcucha na szyi, kiedy zęby się wykruszą, łeb wypełznie i starość siadłszy na karku, grzbiet pochyli.
— Wyśmienicie ci do twarzy, gdy mówisz o starości!
Wszyscy podnieśli oczy na siedzącego w oknie, który tak się wybornie wykrzywił, zgiął, usta skręcił i trząść począł, że nawet dwaj najpilniej piszący śmiać się poczęli. — Jeden z nich, jakby mimowoli oderwany od pracy, rzekł z westchnieniem, zakładając pióro za ucho:
— A lepiej, że młodość prześwistać, przehulać, i potem na starość chleba żebrać, łaski prosić, stękać?
— Lepiej i nielepiej, posłuchajcie panowie. Znacie wy żywot i sprawy pana Mikołaja Reja?
— Któżby ich proszę nie znał, wszak ci je pan Trzecieski opisał.
— Alboż nie pracował? hę...
— Alboż nie siedział jak my za stołem w kancelarji...
— E! to krótko — ! Nic nie umiał, nic nie robił, ledwie się trochę pomazał łaciną, a tak go czcili wszyscy, tak mu na świecie dobrze było! Jeszcze po śmierci sławy używa.
— Miej-że głowę pana Reja! rzekł piszący.
— To bo to licho, że głowy za żadne pieniądze nie dostać!
Wszyscy znowu w śmiech, bo widać było że jasnowłosy sprawiał w kancelarji urząd wesółka.
— A zresztą, dodał, starość zawsze nie wiele warta, choćby ją odpokutować, nie wielka szkoda, młodość zaś zmarnować, to jej całem życiem odpłakać nie można. — Śliczne nasze życie za kratą jak bydlęta w stajni, przywiązani do stolika jak do żłobu!