Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Heretycy po swojemu Pana Boga chwalą.
— Co to? i u nich święto?
— Kat ich wie — a musi ich tam być dosyć, bo aż na ulicy psalmodją słychać.
Podnieśli oba oczy do góry, chwilę stali i kiwali głowami do siebie, dziwując się.
— Dalej, dalej, rzekł Pawełek, w miejscu kogutka na dachu, dzwoneczek przyczepią, potem dzwonek, potem dzwon, potem dzwonisko i będą się w głos o białym dniu na modlitwę wołać. Patrzaj co za zuchwalstwo!
Znajoma nam pani Marcinowa, przekupka, idąc z koszykiem podle, zatrzymała się także.
— Patrzaj ich! toć to już się nie kryją nawet.
— Czego się mają kryć, dorzucił przechodzący Czuryło. Toho łycha co dzień więcej, co dzień śmielsze, a kiedy im ksiądz biskup nic nie mówi, król nosa nie utrze, muszą hardzieć.
— Ależ mój dobrodzieju, zawołała Marcinowa, im to może wszystko jedno; ale nam, nam cośmy do naszego Pana Boga przywykli, strach w jednem mieście z niemi mieszkać!
Skaczy wraże, jak pan każe, odparł ponuro pan Czuryło.
— Ale to Pan Bóg ukarać musi — a karając ich, tych nieprzyjaciół ś. Trójcy, i nam się gotowo dostać.
— Nie bójcie się moja Jejmość, rzekł szlachcic, gdzie jest dziesięciu sprawiedliwych, tam stu złym dla nich Bóg przebacza.
— Prawda i to.
— Ale czego to oni się dziś zeszli? czy u nich święto?