Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz wieczorem po rosie znowu brzmiała dumka młodego myśliwca, który płynął z chutoru swego zarośla na kaczki i skierował pod zamek, zatrzymał się, spojrzał.
Anna stała na wale.
Przemówili do siebie słów kilka.
— Do zobaczenia, rzekł chłopak płynąc dalej.
Trzeciego dnia dłużej niż poprzedzających stała łódka na Bohu, dłużej stała księżniczka oparta o palisadę wału; a odjeżdżając nie żegnał jej chłopak, ona powiodła za nim okiem długo, długo, aż gdzieś w trzcinach zniknął. To patrzała na drżące trzciny, póki drżały, potem w mrok wieczorny i nareszcie powróciła do zamku. On nie wiedział kto ona była, miał ją za równą sobie, za córkę rządcy; za sługę — i nie pytał kto ona. Ona nawet nie myślała, kto on taki.
Czternastoletnia na ów czas księżniczka, starszą się jednak wydawała nad lata, wysmukła, blada, jasnowłosa, niebieskiego oka, smutnego wyrazu twarzy, łatwo mogła pociągnąć ku sobie młodego, co nie widział nic nad opalone i rumiane wiejskie dziewczęta. Smutek jej twarzy nawet zdobił ją niewymownie. — W samotności łatwo przywyknąć do pierwszego co ją przerwie i rozjaśni. I Anna przywykła do cowieczornych odwiedzin sąsiada, do piosnek jego, do rozmów z nim, do wesołych żartów, któremi ją rozrywał. — Nikt na nią nie patrzał, nikt tym schadzkom wieczornym nie przeszkadzał, miały one ponętę tajemnicy, bez niebezpieczeństwa żadnego.
Długo tak, bardzo długo znali się, nie wiedząc o sobie wiele i bawili nie patrząc w przyszłość. — Nie mówili o sobie; — nie wiem jak nazwać to uczucie,