Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i pogardliwem z góry zapatrywaniu się na to co go otaczało.
— Coś zrobił temu szatanowi Giżance, spytał pan Jerzy, krajczy koronny, brata — spotkałem ją, jakby się z piekła wyrwała, całą w płomieniach i gniewie, nie raczyła mi nawet odpowiedzieć, tylko rzuciła okiem i poszła.
— Ja? nic! odrzekł Mikołaj, cała rzecz, że mi się widzi jakoby już powinna mieć dosyć, a jej się zdaje, że zawsze mało zapłacona za swoje usługi. — Ten wyraz wymówił z szczególnym przyciskiem. Chce się jej na nowo zacząć ssać królewskie skrzynie.
— Daj-że jej pokój bracie, kruk krukowi oka kłuć nie powinien.
— Panie Jerzy! — zawołał Mikołaj gniewnie.
— Czegoż się pyrzysz? — rzekł chłodno krajczy. — Kto złe robi, powinien się z niem tak oswoić, żeby go wyrzuty nie obchodziły. Ssała Giżanka, ssałeś i ty panie bracie po połowie z nią. Dajcież sobie wzajemnie pokój, bo discordia res magnae dilabuntur.
I uśmiechnął się wzgardliwie.
— Zresztą, rzekł siadając, do mnie to nie należy starszego strofować, róbcie sobie co chcecie.
I pociągnął ręką po czole. P. Mikołaj przechadzał się po sali zachmurzony. Wyjrzał oknem.
— A! I Szawłowski tu? rzekł z gniewem.
— Któż to ten Szawłowski?
— Hm! szwagier Giżanki — zawołał podkomorzy, pewnie myśli coś wywozić z zamku, gdy go tu z sobą sprowadziła, ale zobaczemy.
— Podzielicie się po starej znajomości i będzie cicho, szepnął Jerzy.