Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo suknia na niej połamana i włosami futra zdjętego tylko co pokryta, kreza biała pomięta, rękawiczki na drobnych ręku, półbuciki na nogach, czółko nad gładkiem wypogodzonem czołem, jeszcze zasłoną białą narzucone. Dziwnej regularności rysy kobiety, ożywione podróżą rumienią się napływającą krwią, która krasi policzki, nozdrza nieco otwarto i usta koralowe.
Postać jej i twarz pełne są wdzięku, oko malarza lubowało by w tych kształtach malowniczych, zaokrąglonych, nieco tylko może zbyt ciałem okrytych. Owal twarzy, oprawa oczów, kształt nosa, wygięcie ust, zachwyciły by snycerza; ale w dziwnej tej piękności fizionomji, gdy tylko z niej zejdzie uśmiech będący na zawołanie, gdy się brwi skupią, gdy gwałtowniejsze uczucie poruszy muskułami wszystkiemi, czytasz coś fałszywego, coś odpychającego.
W jednej chwili pociąga cię uśmiechem i wejrzeniem, i przejmuje strachem i niepewnością, gdy na nią z boku spojrzysz, a ona się twego badania nie spodziewa.
Mężczyzna to podkomorzy koronny, kobieta — to Barbara Giżanka, królewska kochanka, matka dziecięcia Augustowego i niegdy Mikołaja Mniszcha ulubiona, potem przywiedziona do łoża ostatniego z Jagiełłów przez chciwych łupieży dworaków.
Ale nie ta to już anielskiej piękności dziewica, którą Mniszech w klasztorze zamkniętą dla ukrycia oczom młodzieży, pod suknią kobiecą i imieniem siostry Opackiej odwiedzał, którą uwiódł i uwiedzioną frymarczył płacąc łaską królewską za swój występek; nie ta to już Giżanka, na której przyjście stawali ludzie dziwić się wdzięcznej twarzyczce, niewinnemu uśmiechowi, któ-