Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wam to i na widok innych się trafia.
— Człek nie kamień, rzekł Mistrz.
Długo tak rozmawiali, a Magda pobiegła przestraszonemu chłopięciu dać znać że dziad już poszedł, uspokajając je i zalecając aby do okien nie chodził.
Tymczasem Lagus lękając się aby go nie zobaczono, po chwili wysunął się nazad na cmentarz, ze cmentarza na drogę ku wsi i poszedł ku karczmie. Obejrzawszy dobrze położenie plebanji, przejścia, bramki, zamknięcia, usiadł zamyślony na karczemnej przyźbie. Tu dobywszy chleba i słoniny, a potem jakiegoś proszku z gałgana, począł kręcić gałki, pozawijał je w szmatę, schował do torby, a spojrzawszy na słońce, na kupie siana w sieni położył spać.
Jak tylko objad zjedli Klechy, każdy w swoją stronę rozeszli się, ci za niedobranem snopkowem czyli petycją, inni do znajomych, organista nasz do karczmy, jak zwykle niby bez celu z założonemi w tył rękoma, ale w istocie szukając tylko powodu, aby zajrzeć garncowi piwa w oczy.
W tej przechadzce tak się nieznacznie zbliżył pod samą karczmę, drzwi jakoś znalazł otwarte, żyd się z nim przywitał, potem chłodno było na dworze, musiał więc wejść i usiąść na ławie. Na stole właśnie stała kwarta piwa jakby przygotowana. Umoczył usta tylko dla spróbowania, a umoczywszy je, pił żeby się rozsmakować.