Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ot, trzeba mi za nim spieszyć, bądźcie zdrowi, Bóg zapłać. Żaki i po drodze wszyscy mi mówili, że go tu widzieli idącego. Niech będzie pochwalony. —
Odchodząc rzucił okiem na Magdę, która z niespokojnością wyglądała, żeby ruszył, ciągle dając znaki Klechom, aby się czem nie wydali.
Tylko co był za furtą i psy go odprowadziły szczekaniem, a już w ganku po milczeniu chwilowem wrzała rozmowa ożywiona. Lagus spojrzał przez płot, zastanowił się, przyczaił, poszedł kilka kroków aby go widzieli i zawróciwszy na cmentarz, po pod murem przesunął, fórtką ku plebanji wcisnął, między drzewy począł schylony przełazić, aż się dostał naprzeciw ganku, zkąd mógł głosy rozmawiających słyszeć.
Magister wykrzykiwał najgłośniej.
— Patrzcie zuchwalca, i goni za nim.
— Ale bo kto wie, rzekł organista, któremu ciągle tkwiło w myśli, że go sierota będzie odjadał, może to wszystko bajki, co on gadał, a to istotnie wisus jaki i własne jego dziecko?
— Wstydź się, wstydź się, przerwała Magda z oburzeniem, takie rzeczy przypuszczać. Toż mu z oczów prawda patrzy temu dziecku i także pańską ma twarzyczkę. Ja nie wiem.
— A ja wiem, przerwał Klecha, że byleby się gdzie dymiło z komina, to darmojady się znajdują. Radzi jesteście żeście nowego złapali? księdzu w to graj!
— I mnie się zdawało z początku, odezwał się Magister, że to wszystko wierutne bajki, ale teraz zaczynam wierzyć po trochu, bo ten dziadzisko ma zbójecką twarz i wejrzenie takie, że się na widok jego same pięści ściskają.