Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czegoś wstał chłopcze tak rano?
— Zadzwoniono na mszę, odpowiedział Maciek.
— U księdza to najlepiej być obcym, mruknął organista, ot temu bębnowi, co się wczoraj daleko prędzej położył, jeszcze wymawia że wstał rano; a mnie posłał budzić!
Maciek narzucił komżę, wziął mszał i stanął we drzwiach zakrystji, trzymając za sznurek od sygnaturki. Ksiądz nic już nie powiedział, tylko szepnął chłopcu cicho:
— Msza Święta na twoją intencję.
Wyszli, zabrzmiał organ, nabożeństwo się rozpoczęło. Oprócz Magdy, dzwonnika i Albertusa, który się przywlókł na Sanctus, nikogo nie było w kościółku.
Dwa kubki mleka już oczekiwały na proboszcza i Maćka, gdy powrócili; organista który je napatrzył w kuchni zżymał się, widząc że będzie musiał czekać na ogólne śniadanie.
— Obcemu zawsze lepiej. Nie ma i nie ma taki sprawiedliwości na świecie!
— Powiedźcie dzwonnikowi, niech mi konia do wózka zaprzęże, rzekł ksiądz i poda pod ganek.
— Chwała Bogu, jedzie, szepnął organista, to i dobrze, człek spocznie. W tem proboszcz ku niemu się obrócił.
— Wy zaś pamiętajcie dziś i jutro, jeślibym nie wrócił, o kościele; niech chwała Boża za mojej niebytności nie cierpi. Proszę odegrać i odśpiewać nieszpór, a jutro rano różaniec.
Organista w głowę się poskrobał.
— Jeślibym zaś sam nie był, poproszę po drodze wikarego z Olszowa, aby ze mszą przyjechał.