Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ku wieczorowi, po waszej wieczerzy, gdzie taki, (uderzcie się w piersi) bo klusek było omal jak zawsze, a gęba jedna przybyła na nie, poszliśmy z Magistrem tak sobie wsią, Boże uchowaj, bez żadnej myśli, powietrza zachwycić.
— I cóż tedy, coście zachwycili?
— Ot co, posłuchajcie. Spotykamy Bartosza. Czołem, czołem, daj Boże dobry czas. — A jak tam na polu? Gadu, gadu, idziemy. Mnie czegoś zaczyna się w gębie robić sucho, ale sucho jak w piecu, gorąco, piecze, szarpie. E! źle, myślę — choroba. Mówię o tem Bartoszowi, a on na to: Nie ma jak popłókać piwskiem. Właśnie dobre w karczmie. Ja się wymawiam.
— Wy? wy?
— Istotnie, słowo uczciwe, żem się wymawiał, nawet od pokusy chciałem odwrócić, ale Bartosz zawołał: Ja stawię. To już co innego. Dałem się namówić. Garniec na nas trzech, istotnie kropla nie więcej. Idziemy, pijem. Aż tu nadchodzi Strzępa, Brożycki, Janko Zawalidroga, Skuba, Swidrzycki, inni. Poczynają stawiać, każdy prosi i tak zabawiliśmy się wesoło i uczciwie do północka.
— Bez guza? spytała Magda.
— Ja tylko o uszak sobie łba nadbiłem, ale był Rektor, a jak on jest, to nie minie na sucho. To on tam sobie trochę pięści natarł, ale bez wielkiego przypadku obeszło się. Janko Zawalidroga ma oko podbite, pewnie przyjdzie dziś do was po lekarstwo, ot będziecie mieli i jaja na piątek, bom mu nawet powiedział, że jaj potrzebujecie.
Gdy organista spowiada się przed ciekawą Magdą, inni wyciągają i wstają powoli, dzwonnik mruczy,