Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wstawajcie, wołała Magda.
— Co? ogień! złodzieje? krzyknął — że nas budzicie po nocy?
— Już dzień, proboszcz wstał.
— Gdzie dzień, gdzie dzień! Wstał! wielka rzecz! ja nie wiem czy on kiedy śpi! Jak on żyje! nic nie je, nie pije piwa — jeno wodę, modlitwą jedną się krzepi, dziwny człowiek. Ależ to noc.
— Zrobiwszy z nocy dzień w karczmie, teraz z dnia chcecie zrobić noc, wstawajcie no. Niechaj dzwonią na pacierze, już szósta na półzegarzu. Organista kułakiem w bok szturchnął dzwonnika.
— Do ciebie piją bracie, idź dzwoń.
Ten się przeciągnął, splunął, ziewnął i znowu położył.
— Wstawajcie, wołała ciągle Magda u okna, do kościoła.
— Do kościoła! po nocy! Jeszczeż nie Roraty, mruczał organista. Dość — że człowiek musi chudnąć, bo się ani naje, ani wyśpie, ani napije.
— A wczoraj słyszę, dobrzeście dokazywali w karczmie.
— Już! dokazywali! powiedźcie to jeszcze proboszczowi! rzekł organista zbliżając się do okna. Ja wam powiem czystą prawdę jak to było.
— A wprzódy pobudźcie waszych.
— Zbudzą się i sami, bo już oto dzwonnik łaje, a kiedy zacznie łajać to i wstanie.
— Jakże to było? spytała Magda, zawsze ciekawa, tuląc się do okna mimo chłodu rannego i lekkiego przyodziewka który miała na sobie.
— Oto tak, całkiem szczera prawda, jakem poczciwy.
— Słucham tedy.