Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chtarzu i rozpoczęte pisać kazanie.
Nic więcej; nic co by do wygody, co by do uprzyjemnienia życia posłużyć mogło. — Zupełne zaprzanie się siebie widać było zewsząd. Człowiek co to mieszkanie zajmował, nigdy też nie pamiętał o sobie, cały wylany dla ludzi, słaby dla nich i pobłażający, surowy dla siebie i był jednym z tych rzadkich fenomenów, które dowodzą że miłość własna nie jest konieczną osią, na której się życie ludzkie obraca.
Powróciwszy z kościoła, usiadł w pierwszej izbie u okna, położył brewiarz na kolanach i odmawiał szybko pacierze, cały niemi zajęty, przewracał karty troskliwie: niekiedy przyklękał, żegnał się i bił w piersi.
Stary to już był człowiek, starszy twarzą niż wiekiem: bo lice miał blade, chude, wcześnie obrane z świeżości, oczy prawie zgasłe, głowę obnażoną. — A jednak na twarzy błąkał się wyraz łagodności i dobroci, i oczy zdaje się nie umiały by spojrzeć srogo. Złamany na w pół, z nogami pokurczonemi, chylił się ku ziemi. Wszystko w nim zapowiadało i dobroć i zbyteczną słabość charakteru.
Dzieckiem jeszcze, syn bogatych rodziców, wziął suknię duchowną, dla powiększenia dzielnicy braterskiej wyrzekł się bez szemrania świata, majątku, rodziny i całą duszą oddał Bogu. Bóg mu zapłacił wszystkie ofiary.
Zapomniawszy że się urodził i wychował w dostatkach, stał się ubogim i pokornym, nie ohelpiąc z tego uczucia obowiązku. Słabość zdrowia nie wymawiała go od najcięższych posług ubóstwu, od najdrobniejszych obrzędowych powinności kapłańskich. Nieraz chory w gorączce machinalnie domawiał kapłańskie swoje