Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiając przed nim. Bodaj ci bokiem wylazło.
— O! o! a na cóż te klątwy! na starego przyjaciela.
Spokojnie, powoli, zajadał dziad, niekiedy tylko rzucając na Magdę wejrzeniem, którego ona napróżno chciała uniknąć. Skończywszy strawę, a schowawszy chleb i ser do torby. —
— To się przyda, rzekł, na głodny dzień.
— Z panem Bogiem, zawołała Magda i idźcie sobie, niech was Bóg prowadzi.
— Już to byście mnie wygnać chcieli? spytał Lagus szydersko. Oj! a kiedy nie pójdę?
— Ksiądz zaraz powróci.
— Albo to ja się go boję?
— Klechowie nadejdą.
— Piją oni i pić będą pewnie do wieczora. Zresztą choćby też i wrócili?
— Ale ja nie mam czasu, zawołała Magda, iść muszę.
— To idź sobie, rzekł dziad, ja tu posiedzę. Co to boicie się, abym czego nie ukradł?
— Może i to być.
Dziad pokręcił brodą, chrząknął i wstając rzekł:
— Czekać muszę na proboszcza, żeby mu coś powiedzieć o jego kucharce.
Magda zbladła.
— Tylko mnie nie strasz, jak by przyszło gadać, znalazłoby się co i o tobie, stary.
— To ja wiem, żem nie anioł.
— Boś czart duszą i ciałem.
— To, to nic. Ale, człeczysko jak wszyscy. Słuchaj no Magdo, jest tu u was chłopiec jakiś?
Kucharka zafrasowała się, poczerwieniała, otarła fartuchem i żywo odpowiedziała: