Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie długo zasnąwszy Lagus przebudził się i posłyszawszy głosy w karczmie, udał wewnątrz. Tam już była cała klesza gromadka, w towarzystwie Zawalidrogi i innych wieśniaków piwo zapijająca. Posiedziawszy chwilę na ławie i dowiedziawszy się zręcznie, że pleban nie wrócił jeszcze, z udaną obojętnością Lagus wszedł wprost do plebanji.
Psom które nań szczekać poczęły przeraźliwie we wrotach, rzucił przygotowane gałki z torby, a sam oglądając się do koła z miną człowieka, dla którego żaden rzut oka nie jest straconym, pospieszył ku gankowi. Magda już była w progu, ale pomięszana niewymownie i sama niewiedząc co począć z sobą. Chciała wołać na czeladź, ale głos jej zamierał w ustach. Z wejrzenia znać było, jak srodze lękała się Lagusa.
Dziad nic nie mówiąc do niej, usiadł na ganku.
— Ha! nie poznaliście mnie, pani gospodyni, rzekł po chwilce, a powinnibyście taki trochę pamiętać, bośmy dawniej z sobą bywali.
— Na Boga cicho, cicho. Jeszcze kto posłyszy!
— A cóż mi tam, niech słuchają. Toż gdyby spytali, potrafię powiedzieć i gdy was widziałem i coście tam robili w Krakowie.
— Milcz, stary, czego chcesz odemnie? Czego chcesz?
— Ot! naprzód jeść by się należało, rzekł Lagus podnosząc łeb.
Magda poskoczyła do kuchni, dziad tymczasem uchylił drzwi komnaty księdza i spojrzał. Maciek spał na posłaniu. Pokręciwszy głową, Lagus usiadł znowu na swojem miejscu. Wkrótce kucharka mu wyniosła misę strawy i kawał chleba z serem.
— Na, jedz i idź sobie z Bogiem, odezwała się sta-