Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To być nie może! I skąd-że wy to? zawołał pisarz Groński. — To być nie może! Wy! w tem odzieniu, na żebraczce?
— A wy sami bracie Groński, nie mieliżeście lepszego losu? nie pamiętacież lat weselszych?
Stary pisarz westchnął i jakby natrętne odpychając wspomnienia, zwrócił się do kobiety.
— Co było, to było — ale jakżeście tu zaszli?
— Bieda lepiej pędzi od waszych biczowników i gorzej od nich smaga, odezwała się kobieta, choć i oni mało litości mają dla swojej braci!
— Takie to prawo, ozwał się z cicha pisarz — co chcecie. — Musi się każdy wprzód wpisać, nim mu dozwolemy siąść pod kościołem. Dla spokojności to i bezpieczeństwa naszego się dzieje, aby włóczęgi, czarownicy, złodzieje i podpalacze między nami się nie kryli i całemu nie szkodzili Bractwu. — Każdy też z nas, ile nas tu widzicie, dodał pisarz ciągle niespokojnie patrzając w oczy kobiecie, ma wyznaczony kościół i ulicę, za której zakres, krom dni pewnych wyjść nie może. A po domach nawet żebrać nie wolno, prócz wszystkich Świętych, Zadusznych dni i Wielkiej nocy. Takie to prawo! —
— Wpiszcież mnie w swoje Bractwo, rzekła Agata, i pozwólcie siedzieć u Panny Marji.
— U Panny Marji! rzekł łysy garbus, ho! ho! A jakeście przewąchali, gdzie lepiej! To nas starszyzny miejsce, nie żeby lada włóczęga zasiadł przed zasłużonymi. — My tam siedzim. — Podziękujcie jak wam na Kleparzu lub Kazimierzu wyznaczą kościółek, a nie myślcie tu nam prawo pisać.
— Bracie Groński, ozwała się kobieta — wy to dla