Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do podziału. Czasem się trafi wody przynieść, podwórko oczyścić, dziecka popilnować mieszczaninowi, to da łyżkę strawy. —
Nad syrotoju — Boh z kalitoju, mruczał Rusin pod nosem. Pamiętajcie tylko, choćby wam i głodno i chłodno i nie wyśmienicie było na świecie, że taki zawsze poczciwym być potrzeba. Cudze zawsze wam niech będzie cudzem, choćby głód doskwierał. Powiadają na Rusi — hołod krade a dołh mutyt’, ale to brzydkie przysłowie. —
Dobroniu wsiudy dobre, nie bójcie się, czem rabiejesz, to chuże, w Panu Bogu nadzieja.
— A toś ty z Rusi? dodał po chwilce, wpatrując się mocno w chłopca.
— Z Rusi, rzekł Maciek oczy spuszczając.
— I sierota?
— Sierota.
— A twoi rodzice?
— Nie mam rodziców. —
— No — ale kto oni byli?
— Ja nie wiem, rzekł sierota po cichu.
Czuryło tak mu się w oczy patrzał, że Maciek musiał wzrok spuścić.
— I gdzieżeś się chował?
— W Rusi. —
— A mianowicie?
— Wybaczcie mi, rzekł Maciek ściśnięty pytaniami, wam to rzecz obojętna, a mnie dawniejsze czasy smutno jakoś wspominać. —
Czuryło kręcił się, patrzał, pokiwał głową.
— Znaliście matkę? rzekł.
Dziecko łzy miało w oczach i ocierając je rękawem,