Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm! — wzgardliwie rzekł żyd — a kto za was ręczy?
— Szlacheckie słowo!
— Ten co się o takie rzeczy jak wy umawia, nie może dać szlacheckiego słowa.
Nieznajomy zapłonił się, zżymnął.
— Do stu kaduków — zakrzyczał — a kto mi zaręczy za was? Hahngold.
— Co to jest? nie krzyczcie tak! dajcie mnie pokój... Ja i was i waszej wiary nie chcę... Bądźcie zdrowi.
— Gdybym nawet oddał wam pieniądze, czy klejnoty, wyście gotowi mi znowu powiedzieć jutro o nowych trudnościach i więcej wymagać.
— To być może — rzekł żyd spokojnie.
— Więc cóż?
— Dobranoc i po wszystkiem, bo już późno.
— Czekaj... ja ztąd tak nie odejdę... wyście mnie zawiedli, ja...
— Nu... co?
— Ja się mścić będę! — zakrzyczał rwać za rękaw żyda nieznajomy.
Hahngold rozśmiał się.
— A to jak? — spytał szydersko.
To mówiąc zmarszczył brwi, splunął, odwrócił się tyłem i porzucił nieznajomego na ganku. Służąca poszła mu fórtę otworzyć. Zmierzchło już zupełnie gdy zielono ubrany posłaniec wyskoczył szybko na ulicę, z oznakami najżywszej niecierpliwości.
Hahngold wyjrzał za nim i uśmiechnął się mówiąc do siebie:
— Jutro przyjdzie.