Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Żona powtórzyła ramionami zaprzeczenie.
— Na uboczu — jak się zowie — mówił, niezważając na to Filipowicz, osłoniony cieniem, za filarem, stał — jak się zowie, średnich lat mężczyzna... Postać uderzająca, znakomita, dystyngowana... pyszna!
— Gdzie? gdzie? — posypały się głosy... — z której strony?
— Z lewej! za filarem! tak jest — z wzrastającem przejęciem mówił profesor. Widziałem jak oczyma kogoś szukał i jak je potem wlepił z attencyą w pana Maksa... Wystrzegał się — jak się zowie — aby go nie odkryto — oglądał udawał że nie patrzy — ale ja mam oko!
Profesor głośno się rozśmiał, pani z Villarimanichj syknęła...
— Ale proszęż cię!...
— Ja go nie widziałam! — zawołała Baronowa.
— Ani ja — wtórował Maks.
— A ja — ja rękę daję — gotówym... no — gotówym zakład trzymać — rzekł Filipowicz, że to był... tak — to był... ten ktoś.
— Jakże wyglądał? — pytała Baronowa.
— Mój Boże! to trudno, jak się zowie, określić słowy. Miał w sobie coś, coś — co zdradzało wielką rasę... ród...
W tej chwili mężczyzna przystojny, lat średnich, ubrany skromnie, zbliżył się, a Filipowicz żonę tak za rękę uszczypnął wskazując go, że krzyknęła. Odskoczył profesor... Nieznajomy szedł zwolna, oczy wszystkich były w niego wlepione — gdy wśród tego uroczystego milczenia z tyłu ozwało się nawoływanie: