Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcę mówić w aptece — gdzież w cukierni! nie bywam nigdy po cukierniach, chodziłem z receptą Malcza do apteki po lekarstwo dla panny Gertrudy. Słowo daję, jak się zowie.
Powiedzieli mi w aptece — nie uwierzyłem. Myślę sobie, toć nas przecie obchodzi, tyle lat u nas była... lecę do Borusławskiego, dobijam się... gwałtem... Nie puszczają... biegnę do samej. Prawda to? córka żebraka? A ta, bez ogródki powiada — A prawda! żebrak ten wart był książęcej mitry.
Et, zwyczajnie córka szynkarza! dodał Filipowicz.
Pani z Villamarinich stała zadumana.
— O to Rabsztyński miał nos! o to miał nos... odezwała się — a nużby się z nią był ożenił...
W tem zadzwoniono — wpadła jak kamień z procy ciśnięty Ciocia Baronowa zdyszana, spocona, osłabła, a mimo to z nieodstępną czkawką.
— Droga moja! krzyczała od progu — droga moja — słyszałaś... ty o tej Tekli...
— Właśnie Filipowicz mi to przynosi, ale on...
— Ale tak jest! tak jest! Wystaw sobie... szlachcic był autentyczny... i przeszło dwakroć sto tysięcy gotówką w listach jej zostawił... Przeszło dwakroć.
— A! tego to ja nie słyszałem — jak się zowie — odezwał się Filipowicz — jakimże sposobem? E!
— Autentyczna rzecz... Drażak dobra kupuje... targuje wieś... Słowo daję...
Wszyscy stali w niemem osłupieniu... pani z Villamarinich ozwała się z westchnieniem.
— O gdyby się pan Maks ożenił z nią... proszę pani, drżę na samą myśl...