Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gieł z tynku obnażone. Tak samo wyglądały, wilgotne, gdzieniegdzie pleśnią okryte ściany, dziwnemi plamy podrapane. Parę tarciczek na nich, na których stały garnki — w głębi obity piec nieforemny bez drzwiczek okopcony od dymu... podłoga z cegieł powybijanych, na niej garść słomy, ława złamana... łachmanów kupy... więcej dojrzeć nie mogła przestraszona kobieta.
W kącie na kupie przegniłego barłogu zarzuconej podartą siermięgą, można się raczej domyśleć było niż dojrzeć człowieka.
Dwa czy trzy podobne łoża puste, zmięte, brudne walały się przy ścianach.
O takiej nędzy biedna kobieta wyobrażenia mieć nie mogła — zdało się jej że życie ludzkie w niej było niepodobieństwem, że chyba umierać tu przyjść mógł człowiek.
Tu jednak kilkanaście czy kilkadziesiąt lat ten biedak przychodził dobrowolnie męczyć się otoczony nędzą straszniejszą jeszcze, bo pijaną i rozpustną, aby za grosz wymodlony w progu kościoła dziecięciu dał wychowanie i przyszłość. Tekla pomyślała to i łzy polały się po jej twarzy.
Okropnie wyglądająca stara baba, pomarszczona, czarna, trzymała świeczkę w ręku i stała oczyma ciekawemi wpatrując się w przybyłych. Mecenas ruszyć się nie śmiał.
— Był doktór? spytał cicho.
— A jakże.
— Był ksiądz?
— A był, spowiadał go i namaścił... potem zaraz zasnął...