Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak niewłaściwem przez Rabsztyńskiego a potem przez jakiegoś tam przybłędę. Co acan dobrodziej pomyślisz o naszym instytucie?
Załamała ręce.
— Ale to panie dobrodzieju, jak się zowie, przerwał Filipowicz — to się wszędzie trafia... nawet jeszcze daleko gorzej! Młodzieży nie sposób jest upilnować, ustrzedz, uchronić — jak się zowie. Okna nie można pozwolić otworzyć, na spacer nie można dać wyjść. Nauczycieli dobieraliśmy łysych, siwych — panie dobrodzieju — jeden kulawy. No cóż? trafił się raz zastępca, młodszy i przystojniejszy — wszystko przepadło.
Mecenas nie umiał nic na to odpowiedzieć — ruszał ramionami i poprawiał perukę naprzemian, to okulary.
— Spodziewamy się, że Mecenas zechcesz przed dostojnemi opiekunami nas wytłomaczyć. To się jeszcze nigdy, nigdy u nas nie trafiło... Coś podobnego!! ach!
— Ale proszę też, Mecenasa, przerwał Filipowicz delikatnie go biorąc za rękę, bo mówiąc miał nałóg w magnetyczne wchodzić zetknięcie z osobą do której się odezwał — cóż tedy z tego ma być? co ma być? Pan wie o wszystkiem.
— Tak, wiem o wszystkiem... odezwał się Mecenas, ale co z tego wyniknie, powiedzieć nie umiem...
— Ten chłystek, z pozwoleniem, odezwał się Filipowicz — bo to chłystek, gryziopiórek... gdzież mu się mierzyć z Rabsztyńskim! Tu i imię i wychowania i salonowa figura — i stosunki, i majątek ziemski, jakkolwiek odłużony... wszystkie warunki. Z drugiej