Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A, na to potrzebaby — odezwała się Tekla z uczuciem, aby mi wolno było poznać rodziców moich.
Borusławski zamilkł smutnie, zapatrzył się na podłogę i westchnął.
Na to bardzo często powtarzające się życzenie sieroty, unikał zwykle odpowiedzi.
— Bądź pani spokojną — dodał po chwili pomilczawszy — wszystko się zrobi, co się da i może uczynić, powtarzam to i zaręczam. Trochę cierpliwości.
Nie potrzebowała Tekla mówić o tem, jak się jej zdawało, że zawcześnie oznajmywać państwu Filipowiczom o wyniesieniu się z pensyi, nie było potrzeby. Nie przewidział też Mecenas na co będzie narażonym wkrótce, i po rozmowie z pupilą, pożegnawszy ją, wyszedł, chcąc wrócić do domu, gdy Filipowicz z natarczywością właściwą sobie, zaczął go naglić i prosić o wstąpienie na „chwilątko“ do salonu, w którym już opłakaną świecę zastąpiła lampa w wieniec kwiatów przyodziana. Na kanapie, w całym majestacie siedziała pani z Villamarinich.
Gdy, nie mogąc się oprzeć naleganiu, Mecenas wszedł, podała mu obie ręce, witając go z wyrazem czułości i razem smutku. Zdawała się przybitą i strapioną.
Posadzono pana Borusławskiego, na najparadniejszem fotelu, a gospodyni tkliwym głosem poczęła.
— Nie ma nad nas nieszczęśliwszych ludzi... proszę pana Mecenasa. Całe staranie, serce, troskliwość oddajemy temu instytutowi, potrzeba takiego składu okoliczności, aby się wszystko przeciwko niemu spiknęło. Mogłoż być co dla nas boleśniejszego nad wiadomość naprzód o przywiązaniu powziętem w miejscu