Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie Maksymilianie — odezwał się Emil — jeśli sią czujesz obrażonym — nie odmawiam satysfakcyi. Owszem, proszę o nią sam — jestem obwiniony o podejście. Weź pan świadków... naznacz czas... Ja mu służę.
Rabsztyński podniósł oczy... był widocznie przejęty... Zawahał się chwilę. Dał cioci słowo że drogiego życia narażać nie będzie.
— Pan nie wiedziałeś? powtórzył zniżając głos, zatem nie mamy nic do siebie.
I tak z wielkiej burzy skończyło się na ukłonach i rozstaniu.
Emil stał patrząc za nim i uśmiechał się.
Powracał właśnie od Mecenasa.
Dnia poprzedzającego odniósł mu list panny Tekli, ale widzieć się z nim nie mógł. Poszedł więc rano powtórnie.
Borusławski siedział w pokoju audyencyonalnym. Nie znając go, nie wiedząc po co przychodził, przywitał go w progu.
— Jestem Emil Drażak, rzekł prezentując się młody urzędnik — odniosłem tu wczoraj list panny Tekli Sierocińskiej i — chciałbym z panem pomówić.
Mecenas wskazał krzesło, wpatrując się bystro i z uwagą w siedzącego przed sobą.
— Co pan mi masz do powiedzenia?
— Jestem upoważniony przez pannę Teklę, do przedstawienia się panu, jako jej opiekunowi.
— Zkąd pan znajomość zabrałeś z moją pupilą?
— Pozwól mi pan o tem zamilczeć, rzekł Drażak, kocham szczerze pannę Teklę, mam nadzieję