Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że z ironią gorzką wyrażał się o życiu, świecie, interesach i przyjaźni ludzkiej. Zapito usposobienie to szampanem i nazajutrz, skutkiem tej rozumowanej kuracyi uczuł się Maks znacznie swobodniejszym na umyśle.
Jednakże powtarzał ciągle:
— Niechże mi się na oczy nie nawija.
Z tą zwrotką przechodził ulicę Wierzbową, około południa, gdy na trotuarze oko w oko ujrzał naprzeciw sobie zmierzającego Emila Drażaka.
Pobladł, wstrząsł się cały — ale — niepodobna go było uniknąć. Stał.
— Jak się masz? odezwał się Emil zbliżając.
— Pan śmiesz się jeszcze witać ze mną? gorzko odparł Maks — pan?
— Coż to się stało?
Ze wzgardą ominąć go chciał Rabsztyński, gdy Drażak mu zaparł drogę.
— Za pozwoleniem, odezwał się — to wymaga tłomaczenia — proszę o nie — bardzo proszę.
— To ja się mam przed nim tłómaczyć? ja? zawołał Maks — pan mnie podszedłeś zdradą.
— W jaki sposób?
— Kazałeś mi się zapoznać z Filipowiczem.
— Nie przeczę.
— Użyłeś tego środka, aby zawiązać intrygę z panną z którą ja miałem się żenić...
— Ażebyś pan się z kim miał żenić, daję słowo honoru że nie wiedziałem.
— Cała Warszawa wie o tem.
— Tylko nie ja...
Rabsztyński znowu chciał odejść.