Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Daję! daję!
Zadorski wnet puścił a odskoczył, a Łączewski przypadł podnieść i ratować, bo się słaniał i ledwie dyszał.
— Takiego pojedynku jak świat światem nikt nie słyszał — krzyczał szwagier.
Koniuszy też milczał, Jacek ani zważał. Wytrąconą szablę podniósłszy Łączewski, gdy się z piasku otrzepali, poprowadził Wysockiego do koni.
Na tem koniec się stał i słowo było dane, ale to czuli wszyscy, że koniec być nie może walce, co się tak nieprawidłowo rozwiązała.
— Nie ma co mówić, gracko się spisałeś — rzekł Koniuszy — siła i zręczność dyabła, a no, synku, jakoś to nie po naszemu... On tego despektu ci nie daruje. Fraszka kogo płatnąć, ale na piersi mu siąść i gardło tak zdusić — to tyle co policzek znaczy. Więc to sobie pamiętaj — na tem nie koniec.
— To niech będzie początek! — odparł pot ocierając Jacek.
Nie wiadomo zkąd się wzięło dodać staremu.
— Między nami mówiąc, borykać się tak, to nie szlachecka a chłopska rzecz...
Zczerwieniał się okrutnie Zadorski i ramionami ruszył tylko.
— Będzie szukał zwady, jak sobie chce — dodał namyśliwszy się — ale na to słowo dał, że panny oprymować nie będzie...
Umówili się potem ze starym, że o pojedynku całym milczeć będą i ani pisną, pewni, że ani Wysocki ani Łączewski się nim chwalić nie będą. A że często tak razem w pola i lasy jeździli z Koniuszym, gdy nazad powrócili, nikt się tak dalece niczego nie domyślał.
Cicho było. Kilka dni wytrzymawszy Zadorski wieczorem znowu do Wólki się wyprosił. Choć panna mówiła mu, że do Krzyża co dzień chadzała wieczorem, tego dnia jej nie było. Łowczy z ekonomem przybyłym