Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

raz poczęła mówić wprost, jakby o wszystkiem wiedziała.
— Nie tak to ona bardzo winna była — rzekła — choć się trochę uniosła, bo jej nie o siebie, ale też o rodziców chodziło, coby oni za wstyd mieli z tego, gdybyśmy byli z nieboszczykiem Antoszkiem na ślubie się pokazali.
— A matka zkądże wie, że my o tośmy się poróżnili? — krzyknął Jacek zdziwiony.
— O! zachciałeś, powoliś mi się sam nieznacznie wygadał i ja się domyślałam.
— Jam się z tem mógł wygadać? — zapytał Jacek — ja!
— Ale ty... dajże pokój! zkądbym wiedziała?
Nie mógł Zadorski na żaden sposób sobie przypomnieć, gdzie, jak i kiedy się wygadał niepotrzebnie. Wstyd mu było za samego siebie.
Matka cąłą tę rozmowę zatarła jakoś i zagadała o czem innem.
W sam dzień śś. Piotra i Pawła, zażądała staruszka, aby syn z nią razem na nabożeństwie był u Bernardynów. Jacek chciał iść do ś. Jana, ale zawsze powolny dla matki, zgodził się iść, gdzie jej było przyjemniej... Gdy wychodzili z kościoła, stara się niespokojnie wpatrywała w syna.
— Mój Jacuś — rzekła — jakbyś ty dobry był, tobyś mnie odprowadził do tej znajomej jejmości, bom jej przyrzekła po mszy św. u niej być.
— A ja tam po co? — rzekł Jacek — nie znam jej, choćbym i znał, nie ciekawym odnawiać znajomość.
— Kiedy ja cię proszę, chodź tylko do progu — nalegała matka.
— Koniecznie?
— No... proszę.
Szedł tedy Jacek i dziwiąc się i śmiejąc, że stara miała fantazye takie. Weszli razem do bramy, potem w lewo ku drzwiom, które się zaraz otworzyły. Na progu stała pięknego wzrostu kobieta czarno ubra-