Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Wielkie było zdumienie starego Koniuszego, gdy dnia jednego w białym kitlu powracając ze stajni, ujrzał przed sobą stojącego Jacka...
— Ty! tu? — zawołał rzucając mu się na szyję. A niech-że cię przywitam! Jawnie i oczywiście, tandem do portu dobiłeś? Masz swe szlachectwo.
— Mam — rzekł Jacek smutnie.
— Zatem nie pozostaje nic, tylko konie zaprządz, do panny jechać i wesele sprawić.
— Właśnie ztamtąd powracam.
— Wszystko skończone! — zawołał Koniuszy.
— A! wszystko skończone! — odparł Jacek.
— Ba! i cóż tak smutnie?
— Z pannąśmy się rozeszli — rzekł Zadorski.
Nie zrozumiał Drobisz.
— Coś ty? zwarjował? po ośmiu latach próby i służby, jak za Rachelę? Co bo pleciesz?
— Nie plotę, panna mi kazała iść precz...
Z twarzy Zadorskiego zmiarkował Koniuszy, że to nie były żarty.
— Na rany Chrystusowe! mów jasno? Cóżeś zawinił?
Zadorski chwilę stał bezmownym.
— Sądź mnie, mój ojcze — rzekł poważnie. Mam rodziców, są ludzie ubodzy i prości, lecz są rodzicami memi, którym ja winienem wszystko, którzy cierpieli dla mnie. Prosiłem jak o łaskę aby ono biedactwo choć na ślubie się znajdować mogło, choć pobłogosławić.
— Miałeś racyą! co u kata! zawołał oburzony Koniuszy.
— Panna mi odpowiedziała na to, a tego to już nadto! i —
— I porzuciłeś ją?
— Kazała mi iść zkąd przyszedłem — dokończył Jacek.
— Niech że ją! — zamachnął ręką, stary Koniuszy...
Poszli zwolna do izby.