Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na gwałt więc pojechał się ekwipować Podsędek, a w Wólce czyniono przygotowania do wesela jakich mało pamiętała okolica.
— Jedno dziecko mam — mówił Łowczy — nie chcę żałować dla niej. Niech znają ludzie co mnie skąpym nazywają! W bród będzie czego dusza zapragnie! W bród!
Raz dawszy słowo Łowczanka, chociaż przyszłemu mężowi nie okazywała żadnej czułości, nie dąsała się też na niego i nie dziwaczyła.
Z wielkiem męztwem, gdy nadszedł dzień ślubu, dała sobie przypiąć wianuszek, nie uroniwszy łzy padła do nóg rodzicom, prosząc o błogosławieństwo... Przez drogę do Kodnia nie rzekła słowa, patrzała oczyma jasnemi przed się, a co drudzy mówili zdawała się nie słyszeć.
Ślub odbywał się przed cudownym obrazem. W orszaku licznym weszło wesele do kościoła, gdzie już mnóstwo ciekawych z miasteczka było zgromadzonych...
Głosem dobitnym i jasnym wymówiona odbiła się o sklepienie przysięga, zahuczały organy i w tryumfie szli państwo młodzi, mijając gęsto zbity tłum.
Panna Barbara, jakby ją co tknęło, nagle oczy podniosła. O trzy kroki od niej stał, Jacek Zadorski, czarno ubrany, blady ale z wyrazem wielkiego spokoju na męzkiej twarzy.
Oczy się ich spotkały z sobą, pani młoda zachwiała się i pierwsza je spuściła, potem z siłą jakąś, która jej przybyła nagle, poszła żywszym krokiem ku drzwiom kościelnym...