Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdawały się odsłaniać, w mroku ogniem strzelające brylanty. Brała je, przyglądała się i rzucała, przysuwała i odtrącała leżące na stole klejnoty, zdawała się walczyć z pokusą. Witke w milczeniu czekał z poszanowaniem na jakąś stanowczą odpowiedź. Po kilkakroć zadrżały wargi, jak gdyby mówić chciała i zamknęły się, bo przyśpieszony oddech odezwać się nie dawał.
Kamienie były wysokiej ceny, a poważna pani może po raz pierwszy w życiu była wystawioną na to pokuszenie.
Witke przypatrywał się jej tak zimny i na pozór obojętny, jak gdyby w tych frymarkach, do których w istocie nie był wcale nawykły, miał już wprawę i nawyknienie.
Myślała jeszcze, namyślając się poważna pani, gdy kupiec rzekł półgłosem.
Bądź co bądź, objęcie zamku, w jakikolwiek sposób, przyjdzie do skutku. Ksiądz biskup Dębski, pan wojewoda Jabłonowski, marszałek Lubomirski, upewnili o tem Elektora; spokojnym więc umysłem możesz pani przyjąć ten podarek.
Usta słuchającej, z przyciskiem powtórzyły ten wyraz.
Witke zlekka podsunął klejnoty, ujął kapelusz w ręce i jakby mu pilno było dokończyć, skłonił się na pożegnanie.
Zakłopotana pani powstała, chciała coś mówić i opadła na krzesło.
Witke na palcach, cicho, opnścił zamkową komnatę, uśmieszek zwycięzki błądził po nstach jego.
Dnia dwunastego września, pomimo, iż słońce nie bardzo chciało przyświecać uroczystości, od rana napływały już tłumy do miasta, a kto się tu wcisnąć nie mógł, obawiał, lnb nie chciał, stawał na drodze z Łobzowa wiodącej, którą pochód Augusta miał się odbywać.