Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dywdyki i czapraki. Paziów, lokajów, hajduków w barwie nowej, szamerowanych galonami, nie można było policzyć. Trabanci, szwajcarowie, gwardje, działa ogromnej wielkości, zapasy kul i prochu, czterdzieści wielbłądów, objuczonych szkarłatem i złotem, towarzyszyły naśladowcy Ludwika VIV.
Szeptano, że jedna laska marszałkowska, która przed królem niesioną być miała, cała brylantami wysadzana, na tysiąc dukatów szacowaną była.
Widział już i pamiętał stary Kraków niejeden raz wciągające tu orszaki pańskie, równie kosztowne i wspaniałe, ale na nie się cały kraj, szczególnie panowie i rycerstwo składało, teraz zaś, zmniejszoną wielce liczbą pocztów pańskich, sam jeden przepych Kurfirsta miał zastąpić.
Na parę dni przedtem, znajomy nasz Witke, w którym kupca trudno się było już domyśleć, przystrojony modą francuzką, w peruce, kręcił się około zamku.
Zdawał się mieć tu dobrych znajomych i stosunki. Przybywającego wieczorem oczekiwał poważny, podżyły urzędnik dworu dowódzcy zamku i z poszanowaniem wprowadził go przez puste korytarze do komnat, które sama pani zajmowała.
Oczekiwano tu nań widocznie. Średnich lat poważnie i pańsko wyglądająca matrona, strojna wytwornie, klejnotami okryta, przyjęła przybywającego, którego wpuścił tylko przewodnik i nie bez pewnego zakłopotania, miejsce mu przy stole wskazała.
Witke, jak gdyby w życiu nigdy nic innego nie robił, z wielką zręcznością wywiązał się z jakiegoś poselstwa i po krótkiem przemówieniu, dobył z pod sukni pudełko, przyniesione z sobą. Otworzył je podsuwając przed oczy pani, która, choć zarumieniona, z wielką troskliwością przyglądać mu się zaczęła. Rumieniec oblewał jej twarz, ręce drżały, wzrok obiegał po pustej komnacie, jak gdyby lękała się być pochwyconą na tej schadzce, której tajemniczy cel,