Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mógł łatwo zmienić wiarę, bo do niej żadnej nie przywiązuje wagi. Mamże ufać temu, który Boga w sercu niema?
— Panie wojewodo — przerwał z boleścią Dzieduszycki — zapóźno to przychodzi! niestety! klamka zapadła.
Nic nie odpowiedział Jabłonowski, jak gdyby nie uważał klamki za nieodwołanie zamkniętą. Potrzebował, uczyniwszy wyznanie szczere, a przykre uniewinnić się z niego i począł, o stół się oparłszy, a głowę spuściwszy.
Mea culpa! Zawiódł mnie ten człowiek, bom go takim sądził, jakim się okazywał pierwotnie. Zdawał się otwartym, szczerym do zbytku, dobroci pełnym, tymczasem...
Starosta przerwał.
— Wątpicie?
— Wszystko fałsz! komedje są wszystko! — kończył rozgrzewając się Jabłonowski — teraz, gdy mniej potrzebuje się kryć przed nami, codzień straszniejszym mi się wydaje. To, co o nim z Saksonji dochodzi, przeraża. Gdyby nam pan był potrzebnym do bankietowania i zabawy, z pewnością byśmy lepszego nad niego wybrać nie mogli, my zaś właśnie o silnego, surowego, ale sprawiedliwego, Bogaśmy byli prosić powinni. Rzeczypospolitej gmach nie podpierać, ale zgoła przebudowaćby należało nie obalając. Śmieciem i brudami stare nasze grzechy zarzucone oczyścić. Sądziliśmy, iż weźmiemy człowieka, który to zadanie pojmie, a będzie miał siłę je rozwiązać. Tymczasem cała jego moc w dłoni, w głowie płochości i próżności, w sercu chłód i egoizm.
— Na Boga! — wykrzyknął Dzieduszycki — nie patrzajcież na przyszłość z takiem o niej zwątpieniem, a pozwólcie sobie powiedzieć, że jakeście się raz omylili na nim, tak i w sądzie, bez miary surowym, możecie być niesprawiedliwymi.
Jabłonowski ręce złożone podniósł do góry.