Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kleik owsiany, panie Chorąży dobrodzieju — przerwał Sołotwina, ma przymioty wielkie. Widzimy moc owsa na koniach, które nim żyjąc ogony przecież zadzierają i człowieka siłą przechodzą.
— Ano do owsa trzeba koniem być — rzekł Chorąży.
I odwrócił się ku ścianie.
Sołotwinie się nie wiodło, lecz nie zdesperował — czekał aż się powoli horyzont rozjaśni, probując poczynał z różnych beczek, i w godzin parę do tyla rozruszał Chorążego, iż się kilka razy uśmiechnął. Do wieczoru już było lepiéj i Wilczek drwił z niego, co mu robiło satysfakcyą. Humor się poprawił, chory rozgadał, błazeństwa zaczynały go śmieszyć.
Tak przeszedł dzień pierwszy, a na drugi gotowe już były podwaliny. Sołotwina przyszedł z gotowym planem, z przysposobionemi dykteryjkami do smaku chorego, który miał czas poprzedzającego dnia rozpoznać. Na baby w ogólności wygadywał straszliwie. Chorąży mu pomagał. Upokarzało go to, że Wojska się okazała wyższą charakterem i energiczniejszą nad niego. Przewidywał, że żona téż nadjedzie i miłosierną się dlań okazując, zawstydzi go.
Sołotwina, choć wprowadzony do domu przez Wojską, obyczajem swoim, gdy tylko mógł, figla