Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy tu wpadł, jednego drugiego poznał, z tym i owym podpił; że wesół był i towarzysz do biesiady, jak nie można lepszy, poczęli go w kumy brać, że ledwie owym chrzcinom z wina starczył. Ano głowę miał taką, że choć trunku nadużył, i nie dobrego (bo tam często kwas i lurę dla miłości braterskiéj chlać było trzeba) — nigdy mu to nie szkodziło.
Szedł naówczas pod studnią, choćby zima była, i pacholikowi sobie kazał na głowę ceber jeden, drugi świeżéj wody lać; wytarł się, wyszorował, przespał, spotniał a wstawał rzeźwy i zdrów, jakby po dryakwi weneckiéj.
W kilka dni bez Wilczka już tam nie było traktamentu, bo nikt nad niego lepiéj nie umiał kielichów wnosić z temi przypowiastkami staremi, które tak konwinkowały, że się nikt pod infamią i psem, wymówić nie śmiał.
Kochali go téż wszyscy, ściskali, podarkami obsypywali, a że on się téż w kaszy jeść nie dał, zaraz we dwójnasób oddawał co wziął. Tymczasem o zastawie swéj ledwo że miał moment wolny z mecenasem pogadać. Był pewny swego, że mu tu deputaci, marszałek, palestra cała krzywdy uczynić nie dadzą.
Schadzała się naówczas wszystka palestra, pacyenci i wielu deputatów u Janasza pod kościołem, który wprost z Węgier wina prowadził,