Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wygnankę na drodze i przysiadł się na jéj bryczkę.
Wzajemnie się pocieszając w tém strapieniu, dojechali do austeryi i tu Rózieczka sobie izbę zajęła w téj sperandzie, że wkrótce ją opuści, gdy jegomość pozdrowieje i do siebie ją powoła.
Sołotwina był pod wrażeniem doznanego strachu, tak że humor jego nieco szwankował.
Niepotrzebował téż mówić wiele i szafować dowcipem, bo piękna Rózieczka, potrzebująca się wygadać i wyżalić, przez całą drogę mełła jak w pytlu, opowiadając życie swe, przygody, nieszczęścia, losy i spowiadając się z sentymentów.
Kiedy niekiedy tylko Sołotwina rzucił słówko potwierdzające, pocieszające, sentencyą jaką lub szyderstwo, którego kobiecina nie czuła.
— Ale to, moja jéjmościuniu baby! to baby! panie Boże odpuść, mówił z cicha. Kto się im dostanie w kleszcze, żegnaj się z tym światem. Wilczek sierdzisty człek, nie ukąsić go, ano i tego one zjadły, ani mrumru... Musi milczeć nieborak. Zesłabł z téj biedy, niech-no do sił przyjdzie.
— I ja tak mówię; niech tylko odżyje, nie da on sobie po nosie grać — mówiła Rózieczka — ja go znam! Ho! ho! Co za dziw kiedy leży w gorączce....
— Pewnie, mówił Sołotwina — człowiek gorzéj dziecka gdy go chorobsko złamie. Ano — że baby